poniedziałek, 6 października 2008

Może tym razem

Przyznam się, że jeden komentarz, od zupełnie nieznanej mi osoby sprawił, że mam ochotę ożywić to miejsce. Nowymi recejnzjami, w troszkę nowej formie, za to w starym stylu. Dziękuję Ci kimkolwiek jesteś :) 

Czasem trzeba tak niewiele, zeby zrobić tak dużo. Zwłaszcza, że przez ostatnie tygodnie, miesiące zebrało się naprawdę dużo muzyki, którą chciałbym się podzielić. Uważam, że jest godna polecenia bo-mi-się-właśnie-podoba :) 

Muszę się przyznać, że uzależniłem się od kupowania płyt. Poza seksem i rozmowami z ludźmi, których sobie wysoko cenię, nic nie sprawia mi ostatnio takiej radości jak kontakt z plastikowym pudełkiem, pachnącą książeczką w środku i krążkiem, z któego płyną krystaliczne dźwięki. Czy to kilka dni w Anglii i szał w Zavii, HMV, sklepach na SOHO, czy to ogólnodostępny ebay. Wszędzie tam gdzie można znaleźć płyty. 

Do rzeczy. Zaczynami recenzję. Na pierwszy ogień pójdzie... .

wtorek, 25 września 2007

Powrót

Miałem długą przerwę w pisaniu o muzyce. Wyszedłem z wprawy i zdecydowałem, że najwyższa pora to naprawić. Na brak czasu nie narzekam, muzyki tym bardziej. Wydaje się, że większość potrzebnych składników, do prowadzenia tego bloga już jest.

A co z resztą?

Zaobserwowałem, że jesień, końcówka roku i początek następnego to od kilku lat, okresy moich największych i najbardziej znaczących odkryć muzycznych. A jeśli nie odkryć, to na pewno uniesień i reinterpretacji znanych już mi albumów.

Także liczę na wiele inspiracji, wiele nowych produkcji i, nie ukrywam, komentarze też są milutkie ;)

Niniejszym postem rozpoczynam na nowo - mam nadzieję regularnie:

wtorek, 18 września 2007

DJ Shadow - The Private Press

Napisanie recenzji tej płyty było dla mnie niemalże pewne. Nie wyobrażam sobie, żebym mógł przejść obojętnie obok jednej z najbardziej znaczących dla mnie produkcji i nie poświęcić jej chociaż odrobiny miejsca na tym (wkrótce prestiżowym zapewne ;P ) blogu. Przedstawiam Wam DJ Shadow - The Private Press.

Dj Shadow, a właściwie Josh Davis to geniusz w tym co robi. Człowiek obdarzony fantastycznym talentem i niezwykłym wyczuciem w tworzeniu swoich magicznych krążków. Bo magii jest na nich pod dostatkiem. Debiutem była płyta Entroducing, która do dziś - mimo wielu podejść - nie jest w stanie mnie przekonać do swojej wartości. Jestem chyba jednym z nielicznych, bo w środowiskach trip-hopowych właśnie ten krążek jest ceniony najwyżej.

Specyfiką muzyki Dj Shadow'a jest tworzenie kawałków tylko i wyłącznie z istniejących już nagrań. Tysiące płyt, tych lepszych i tych gorszych, miliony sampli i niezliczona ilość pomysłów. Z tych malutkich klocków Davis tworzy prawdziwe smakołyki. The Private Press niewątpliwie się do nich zalicza. To dobrze złożony, starannie skonstruowany album.

Całość sprawia bardzo spójne wrażenie i słuchając ma się wrażenie, że jest to jedna zgrabnie opowiedziana historia. Historia, która rozwija się wielotorowo, ma co najmniej kilka wątków, a najlepsze jest to, ze żaden z nich nie jest definitywnie zakończony. Melodie wprowadzają w fabułę, powoli się rozkręcają, stale prowadząc nas po nieznanych wcześniej ścieżkach. Za każdym razem można odkryć coś nowego, podążać w inną stronę, albo stać z boku i się tylko przysłuchiwać.

Jest tutaj wiele energii, której główną zaletą jest to, że nie jest "pokazana" wprost. Trzeba się najpierw do niej dogrzebać, zamieszać i dopiero widać prawdziwe jej oblicze. Moim ulubionymi są dwuczęściowe historie :) Kto posłucha, będzie wiedział o co mi chodzi.

Mocno polecam, obowiązkowa pozycja na półce każdego fana troszkę innej muzyki. Pełna inspiracji, energii i zakamarków.

Silne 5/5

piątek, 8 czerwca 2007

Just getting a nap

Nie sądziłem, że to napiszę, ale rzeczywistość przyparła mnie do ściany i nie mam wyjśća. Do końca czerwca, czyli dopóki nie uporam się z testami, wyłączam rozrusznik temu blogowi. I tak tutaj chyba nikogo nie ma, ale to nie jest teraz istotne. SYL

czwartek, 31 maja 2007

Bonobo – Days to Come

Do niedawna znałem tylko pierwsze produkcje Simona Greeena (Animal Magic, Dial M for Monkey, Sweetness). Darzę je zasłużoną sympatią, słucham dosyć rzadko, ale kiedy to już robię, to sprawiają mi naprawdę wiele przyjemności. Bardzo kojąca muzyka, pełna spokoju i przyjemnych dla ucha nut.

Bonobo – to tak naprawdę szympans karłowaty – jest muzykiem prawie samodzielnym. Sam komponuje muzykę, gra ją, a później produkuje. Nie bez powodu uważa się go za jednego z pionierów down tempo, no i byle kogo nie wydaja w Ninja Tune. Jak dla mnie to już wystarczająca rekomendacja.


Ale do rzeczy. Dostałem płytę, puściłem i przyznam się szczerze, że nie spodziewałem się rewolucji, czy odejścia od znanej mi już techniki. Ale.. .


Płyta jest genialna. Fantastyczna. Znakomita w (prawie) każdej sekundzie swojego brzmienia. Nie mogę się od niej oderwać. Jest zupełnie inna niż poprzednie. Więcej w niej życia, energii, jest mnóstwo pochowanych emocji. Całość jest jak żywy organizm, każda piosenka składa się na jego prawidłowe funkcjonowanie i właściwie każda robi to wyśmienicie.

Szczególnie dobrze w moim przekonaniu wypadły duety z Bajka. Nie znam dobrze tej artystki, ale chyba jej przeznaczeniem był udział w tej produkcji. Fenomenalny, pełen siły i stanowczości Between The Lines. Pokrętne Ketto. Do tego Transmission 94, jakby żywcem zapożyczone z Cinematic Orchestra – i przez to śliczne. A po koniec Walk In The Sky, od którego nie umiem się uwolnić, mimo iż najlepszym kawałkiem tu nie jest. Jedyny wrzód na dupie to kawałek z Fink. Niepotrzebnie zwalnia.

Dzięki tej płycie widać postęp jakiego dokonał w swojej muzyce Bonobo. Przeszedł wielką metamorfozę od prostych nieskomplikowanych dźwięków, momentami nawet nużących , do fantastycznych aranżacji. W pełni pomyślanych, chaotycznych tam gdzie trzeba i co ważne utrzymanych w dobrym klimacie. Ta płyta wciąga. Ma w sobie potencjał i naprawdę cieszy.


5/5

piątek, 25 maja 2007

Nouvelle Vague - Bande a Part

Bardzo lubię wygląd tej płyty i to, jak prezentuje się książeczka. Naprawdę cieszy oko, a to już na wstępie określa pozytywne podejście do krążka. Żeby o nim napisać cokolwiek warto najpierw opowiedzieć trochę o poprzednim (mam nadzieję, że też kiedyś zrecenzuję)

Nouvelle Vague
, bo tak nazywał się pierwszy album to po francusku Nowa Fala. Dla tych, którzy choć trochę orientują się w muzyce, skojarzy się to z ruchem nowofalowców rodem z lat 80 i właśnie do tego odnosi się cały pierwszy album. Znajdują się na nim covery z tamtego okresu, w stylu Bossa Nova (nowa fala). Co ciekawe do wykonywania kolejnych piosenek zapraszano artystki, które wcześniej ich nie śpiwało, co miało gwarantować unikalność utworów. Udało się. Wyszło im to naprawdę ładnie.

W
Bande A Parte również znajdują się interpretacje znanych piosenek. Począwszy od Ever Fallen in Love? Buzzcocks, a na Heart of Glass Blondie skończywszy. Trudno komentować każdy utwór z osobna, bo są to piosenki w większości dobrze znane, a odkrywanie ich nowej interpretacji sprawia wiele przyjemności. Na przykład takie Human Fly The Cramps, kto by się spodziewał, że można to zaśpiewać tak wolno? Tym razem nie będę zdradzał, co jak brzmi, bo to połowa uroku płyty. Napiszę za to, że jest to płyta, którą warto znać, bo może zainspirować i pokazać troszkę inną, muzyczną perspektywę. Solidna produkcja. Zaskakująca, zmienna, wesoła.

4/5

środa, 23 maja 2007

Arto Lindsay – Mundo Civilizado

Nie pamiętam już jak wpadłem na tego artystę, ale to chyba nikogo jakoś specjalnie nie obchodzi. Nie ma większego znaczenia. Nie wiem czy jest to postać znana, raczej wątpię, natomiast wiem, że na pewno warta chociaż odrobiny uwagi.

Jak podaje Wikipedia Arto jest całkiem utalentowanym artystą, który może się pochwalić wieloma znajomościami i projektami, jakie tworzył wspólnie z innymi artystami. Na szczególną uwagę zasługuje na pewno udział w Longue Lizards, w których to udzielał się nikt inny jak John Lurie (znany z filmów Jarmuscha). Zainteresowani poczytają sobie Wiki, a teraz pora na muzykę.

Arto Lindsay spędził trochę czasu w Brazylii, poznając tamtejszą kulturę i muzykę. To słychać w jego piosenkach no tytuł płyty też mówi za siebie. Najwidoczniejszą cechą tego artysty jest na pewno jego głos. Bardzo delikatny i czuły. Do tego sposób grania na gitarze, który to wprost namawia do lenistwa.

Ta płyta jest delikatna jak jedwab. Nie ma ostrych krawędzi, ani szorstkiej powierzchni. Jakby miała przybrać dowolny kształt to pewnie byłaby to kula. Spokojna do granic przyzwoitości, urzekająca w niektórych miejscach i zdecydowanie relaksująca – czasem aż za bardzo. Mam wrażenie, że w pewnych momentach może znudzić.

Nadaje się dobrze do leżenia na leżaczku w słońcu, w duchocie, kiedy nie chce się absolutnie nic. Jest dobra jako uzupełnienie lenistwa i wszechogarniającego nieróbstwa. Czasem może troszkę nużyć i powodować senność. Leniwa, gładka, odległa.

3/5