wtorek, 25 września 2007

Powrót

Miałem długą przerwę w pisaniu o muzyce. Wyszedłem z wprawy i zdecydowałem, że najwyższa pora to naprawić. Na brak czasu nie narzekam, muzyki tym bardziej. Wydaje się, że większość potrzebnych składników, do prowadzenia tego bloga już jest.

A co z resztą?

Zaobserwowałem, że jesień, końcówka roku i początek następnego to od kilku lat, okresy moich największych i najbardziej znaczących odkryć muzycznych. A jeśli nie odkryć, to na pewno uniesień i reinterpretacji znanych już mi albumów.

Także liczę na wiele inspiracji, wiele nowych produkcji i, nie ukrywam, komentarze też są milutkie ;)

Niniejszym postem rozpoczynam na nowo - mam nadzieję regularnie:

wtorek, 18 września 2007

DJ Shadow - The Private Press

Napisanie recenzji tej płyty było dla mnie niemalże pewne. Nie wyobrażam sobie, żebym mógł przejść obojętnie obok jednej z najbardziej znaczących dla mnie produkcji i nie poświęcić jej chociaż odrobiny miejsca na tym (wkrótce prestiżowym zapewne ;P ) blogu. Przedstawiam Wam DJ Shadow - The Private Press.

Dj Shadow, a właściwie Josh Davis to geniusz w tym co robi. Człowiek obdarzony fantastycznym talentem i niezwykłym wyczuciem w tworzeniu swoich magicznych krążków. Bo magii jest na nich pod dostatkiem. Debiutem była płyta Entroducing, która do dziś - mimo wielu podejść - nie jest w stanie mnie przekonać do swojej wartości. Jestem chyba jednym z nielicznych, bo w środowiskach trip-hopowych właśnie ten krążek jest ceniony najwyżej.

Specyfiką muzyki Dj Shadow'a jest tworzenie kawałków tylko i wyłącznie z istniejących już nagrań. Tysiące płyt, tych lepszych i tych gorszych, miliony sampli i niezliczona ilość pomysłów. Z tych malutkich klocków Davis tworzy prawdziwe smakołyki. The Private Press niewątpliwie się do nich zalicza. To dobrze złożony, starannie skonstruowany album.

Całość sprawia bardzo spójne wrażenie i słuchając ma się wrażenie, że jest to jedna zgrabnie opowiedziana historia. Historia, która rozwija się wielotorowo, ma co najmniej kilka wątków, a najlepsze jest to, ze żaden z nich nie jest definitywnie zakończony. Melodie wprowadzają w fabułę, powoli się rozkręcają, stale prowadząc nas po nieznanych wcześniej ścieżkach. Za każdym razem można odkryć coś nowego, podążać w inną stronę, albo stać z boku i się tylko przysłuchiwać.

Jest tutaj wiele energii, której główną zaletą jest to, że nie jest "pokazana" wprost. Trzeba się najpierw do niej dogrzebać, zamieszać i dopiero widać prawdziwe jej oblicze. Moim ulubionymi są dwuczęściowe historie :) Kto posłucha, będzie wiedział o co mi chodzi.

Mocno polecam, obowiązkowa pozycja na półce każdego fana troszkę innej muzyki. Pełna inspiracji, energii i zakamarków.

Silne 5/5

piątek, 8 czerwca 2007

Just getting a nap

Nie sądziłem, że to napiszę, ale rzeczywistość przyparła mnie do ściany i nie mam wyjśća. Do końca czerwca, czyli dopóki nie uporam się z testami, wyłączam rozrusznik temu blogowi. I tak tutaj chyba nikogo nie ma, ale to nie jest teraz istotne. SYL

czwartek, 31 maja 2007

Bonobo – Days to Come

Do niedawna znałem tylko pierwsze produkcje Simona Greeena (Animal Magic, Dial M for Monkey, Sweetness). Darzę je zasłużoną sympatią, słucham dosyć rzadko, ale kiedy to już robię, to sprawiają mi naprawdę wiele przyjemności. Bardzo kojąca muzyka, pełna spokoju i przyjemnych dla ucha nut.

Bonobo – to tak naprawdę szympans karłowaty – jest muzykiem prawie samodzielnym. Sam komponuje muzykę, gra ją, a później produkuje. Nie bez powodu uważa się go za jednego z pionierów down tempo, no i byle kogo nie wydaja w Ninja Tune. Jak dla mnie to już wystarczająca rekomendacja.


Ale do rzeczy. Dostałem płytę, puściłem i przyznam się szczerze, że nie spodziewałem się rewolucji, czy odejścia od znanej mi już techniki. Ale.. .


Płyta jest genialna. Fantastyczna. Znakomita w (prawie) każdej sekundzie swojego brzmienia. Nie mogę się od niej oderwać. Jest zupełnie inna niż poprzednie. Więcej w niej życia, energii, jest mnóstwo pochowanych emocji. Całość jest jak żywy organizm, każda piosenka składa się na jego prawidłowe funkcjonowanie i właściwie każda robi to wyśmienicie.

Szczególnie dobrze w moim przekonaniu wypadły duety z Bajka. Nie znam dobrze tej artystki, ale chyba jej przeznaczeniem był udział w tej produkcji. Fenomenalny, pełen siły i stanowczości Between The Lines. Pokrętne Ketto. Do tego Transmission 94, jakby żywcem zapożyczone z Cinematic Orchestra – i przez to śliczne. A po koniec Walk In The Sky, od którego nie umiem się uwolnić, mimo iż najlepszym kawałkiem tu nie jest. Jedyny wrzód na dupie to kawałek z Fink. Niepotrzebnie zwalnia.

Dzięki tej płycie widać postęp jakiego dokonał w swojej muzyce Bonobo. Przeszedł wielką metamorfozę od prostych nieskomplikowanych dźwięków, momentami nawet nużących , do fantastycznych aranżacji. W pełni pomyślanych, chaotycznych tam gdzie trzeba i co ważne utrzymanych w dobrym klimacie. Ta płyta wciąga. Ma w sobie potencjał i naprawdę cieszy.


5/5

piątek, 25 maja 2007

Nouvelle Vague - Bande a Part

Bardzo lubię wygląd tej płyty i to, jak prezentuje się książeczka. Naprawdę cieszy oko, a to już na wstępie określa pozytywne podejście do krążka. Żeby o nim napisać cokolwiek warto najpierw opowiedzieć trochę o poprzednim (mam nadzieję, że też kiedyś zrecenzuję)

Nouvelle Vague
, bo tak nazywał się pierwszy album to po francusku Nowa Fala. Dla tych, którzy choć trochę orientują się w muzyce, skojarzy się to z ruchem nowofalowców rodem z lat 80 i właśnie do tego odnosi się cały pierwszy album. Znajdują się na nim covery z tamtego okresu, w stylu Bossa Nova (nowa fala). Co ciekawe do wykonywania kolejnych piosenek zapraszano artystki, które wcześniej ich nie śpiwało, co miało gwarantować unikalność utworów. Udało się. Wyszło im to naprawdę ładnie.

W
Bande A Parte również znajdują się interpretacje znanych piosenek. Począwszy od Ever Fallen in Love? Buzzcocks, a na Heart of Glass Blondie skończywszy. Trudno komentować każdy utwór z osobna, bo są to piosenki w większości dobrze znane, a odkrywanie ich nowej interpretacji sprawia wiele przyjemności. Na przykład takie Human Fly The Cramps, kto by się spodziewał, że można to zaśpiewać tak wolno? Tym razem nie będę zdradzał, co jak brzmi, bo to połowa uroku płyty. Napiszę za to, że jest to płyta, którą warto znać, bo może zainspirować i pokazać troszkę inną, muzyczną perspektywę. Solidna produkcja. Zaskakująca, zmienna, wesoła.

4/5

środa, 23 maja 2007

Arto Lindsay – Mundo Civilizado

Nie pamiętam już jak wpadłem na tego artystę, ale to chyba nikogo jakoś specjalnie nie obchodzi. Nie ma większego znaczenia. Nie wiem czy jest to postać znana, raczej wątpię, natomiast wiem, że na pewno warta chociaż odrobiny uwagi.

Jak podaje Wikipedia Arto jest całkiem utalentowanym artystą, który może się pochwalić wieloma znajomościami i projektami, jakie tworzył wspólnie z innymi artystami. Na szczególną uwagę zasługuje na pewno udział w Longue Lizards, w których to udzielał się nikt inny jak John Lurie (znany z filmów Jarmuscha). Zainteresowani poczytają sobie Wiki, a teraz pora na muzykę.

Arto Lindsay spędził trochę czasu w Brazylii, poznając tamtejszą kulturę i muzykę. To słychać w jego piosenkach no tytuł płyty też mówi za siebie. Najwidoczniejszą cechą tego artysty jest na pewno jego głos. Bardzo delikatny i czuły. Do tego sposób grania na gitarze, który to wprost namawia do lenistwa.

Ta płyta jest delikatna jak jedwab. Nie ma ostrych krawędzi, ani szorstkiej powierzchni. Jakby miała przybrać dowolny kształt to pewnie byłaby to kula. Spokojna do granic przyzwoitości, urzekająca w niektórych miejscach i zdecydowanie relaksująca – czasem aż za bardzo. Mam wrażenie, że w pewnych momentach może znudzić.

Nadaje się dobrze do leżenia na leżaczku w słońcu, w duchocie, kiedy nie chce się absolutnie nic. Jest dobra jako uzupełnienie lenistwa i wszechogarniającego nieróbstwa. Czasem może troszkę nużyć i powodować senność. Leniwa, gładka, odległa.

3/5

Cinematic Orchestra - Ma Fleur

Nie umiem sobie wyobrazić mojego współżycia z muzyką, gdyby nie było w nim miejsca dla The Cinematic Orchestra. Jest to jeden z kilku zespołów, które mocno zapadły mi w pamięć i bardzo często powracają. Są jak dobry przyjaciel, którego długo można nie widzieć, ale w trakcie spotkania ma się tysiące rzeczy do opowiedzenia - a w tym wypadku do odsłuchania. Cenię sobie tych Brytyjczyków bardzo wysoko, dlatego też nie wyobrażam sobie, aby mieli zaniżyć poziom.

Wiele osób ostatnio narzekało, zwłaszcza po koncertach w Polsce (które to zresztą były naprawdę udane), że zespół podąża w kierunku Coldplaya i zaczyna tracić swoją oryginalność. Krytykowano Patrica Watsona i właściwie wszystkie drobne przemiany w granej muzyce. Czy słusznie? Myślę, że ogromnym plusem tego zespołu była zawsze jego nietuzinkowość. Sposób tworzenia muzyki, łączenie improwizacji z postprodukcją, wyrażanie siebie na wiele możliwości i zawiłe dźwięki stanowią o konkretnym charakterze grupy. Wystarczy posłuchać Motion, The Man With A Movie Camera (film też polecam), zaraz potem Every Day, żeby wiedzieć, co mam na myśli. The Cinematic Orchestra trudno pomylić z kimś innym.

Jak jest z Ma Fleur? Przyznam się szczerze, że długo zabierałem się do d o k ł a d n e g o odsłuchania. Słuchać, słuchałem, ale zawsze jako tło do innych czynności i przez to płyta przemykała niezauważenie. To mnie zaciekawiło na początku, bo o ile The Man With A Movie Camera, nie sposób nie zauważyć, to ta płyta znika w tle. Nie wypływa na pierwszy plan i na pewno nie jest zadziorna. Lubię Watsona i dlatego podoba mi się To Build A Home, mimo iż troszkę nie pasuje do całości. Jak jest dalej?

To muzyka o której trudno się pisze, zawsze mam wrażenie, że nie jestem w stanie uchwycić jej różnorodności. Ma Fleur to na pewno 100% tradycji zespołu. As The Star Fall - mój ulubiony - jest absolutnie nie do pomylenia z innym wykonawcą. Tytułowy Ma Fleur ma w sobie ładne jazzowe wstawki i tę trudną do opisania ciężkość. Tyle, że w wypadku tego zespołu to jak najbardziej pozytywne stwierdzenie.

Całość jest utrzymana w dobrze znanej tonacji. Ma głębię, typową dla The Cienematic Orchestra, pełną rozmaitych dźwięków, chociaż nie wyłamuje się jakoś specjalnie poza konwencję nu-jazzu i muzyki elektronicznej. To, co się znajdzie na tym krążku zależy od wrażliwości słuchacza, bo jest to płyta, którą można interpretować na mnóstwo sposobów. Mnie nie zachwyciła, za to na pewno ucieszyła. Z niecierpliwością czekam na następną. Głęboka, intrygująca, smutna.

4/5

poniedziałek, 21 maja 2007

Husky Rescue - Ghost Is Not Real

To już kolejna inspiracja Lazy Hours (często będę powtarzał tę nazwę), chociaż przekonała mnie też recenzja z Machiny. Nazwa mi niewiele mówiła, nic nie wiedziałem o artyście i zupełnie beznamiętnie zdobyłem tę płytę, jak i pierwszą, poprzedzającą - Country Falls. Nie spodziewałem się niczego, co zapadłoby mi na dłużej w pamięci. Stało się zupełnie inaczej.

Husky Rescue składa się z pięciu osób, a ich założycielem jest Marko Nyberg
- człowiek szukający swoich inspiracji właściwie we wszystkich dziedzinach sztuki. Za stronę wokalną odpowiada Reeta-Leena Korhola (jak dla mnie to imię pasuje dla jakiegoś brzydkiego krasnoluda, a nie dla kobiety) i trzeba przyznać, że sprawuje się całkiem nieźle. Cały zespół pochodzi z Finlandii.

Ghost is Not Real to całkiem udana produkcja. Melodie są raczej proste i nieskomplikowane, trudno tutaj doszukiwać się jakiś zaawansowanych aranżacji. Bez problemu wpadają w ucho i pozostawiają po sobie miłe wrażenie. Wprowadzenie My Home Ghost zapowiada klimat w jakim utrzymana jest płyta, a tuż za nim naprawdę śliczne Diamonds in The Sky. Jest spokojna, bardzo delikatna i właściwie tylko Nightless Night swoją skocznością troszkę psuje spójność albumu - da się to przeżyć. Dalej mamy udaną trójpiosnkę Bluberry Tree z pociągiem w tle.

Całokształt wypada przyzwoicie. Jest to dobra produkcja do słuchania przy ciepłej herbacie, czy spoglądając na deszcz za oknem. Nadaje się do rozwijania marzeń, patrzenia w siną dal i wielu innych czynności, które powodują zadumę. Jednocześnie nie jest banalna i oczywista, ma kilka warstw (jak ogr i cebula), które z przyjemnością się odkrywa. Jest na pewno lepsza niż
Country Falls. Ładna, gładka, wyważona.

4/5

Kazik Staszewski - Piosenki Toma Waitsa

Z nieukrywaną radością mogę się pochwalić, że mam oryginalną kopię tej płyty. Ma swój typowy zapach, ładną - tyle, że krzywo przyciętą - książeczkę z tekstami piosenek i w ogóle jest w stu procentach cacy. Polecam zakup, bo za 30 zł można mieć naprawdę świetną płytę.

Bo co do świetności tej produkcji nie mam najmniejszych wątpliwości. Fuzja dwóch legend, amerykańskiej i polskiej wyszła znakomicie. Zdecydowanie lepiej niż stosunki polityczne - to na pewno. Teksty Waitsa śpiewane przez Kazika to rzecz, obok której nie można przejść obojętnie. Dlaczego?

O tym jak śpiewa Kazik, jak się prezentuje wie każdy, kto przesłuchał choć jedną jego płytę. Inteligentny facet, potrafi bawić się tekstem, manipulować głosem. Absolutnie postać kultowa i co do tego nie ma wątpliwości (polecam felietony w Machinie). To samo można powiedzieć o Waitsie, który na swoim koncie ma olbrzymi dorobek i w jego przypadku jakość jak najbardziej nadąża za ilością. Z jednej strony mamy pioniera polskiego punk-rocka, a z drugiej jednego z najciekawszych bardów w swoim gatunku. Wybuchowa mieszanka.

Każda piosenka jest całkowicie dopracowana. Teksty doskonale przemyślane i zaśpiewane - Kazik pokazuje na co go stać. Oddaje klimat Waitsa jednocześnie dokładając do niego coś od siebie. Piosenki są jak historie. Melancholijne, zabawne i przewrtone, ale co najważniejsze wciągające. Czekając na wczoraj rozbudza wyobraźnię, Cmentarna Polka tworzy klimat, Deszczowe Psy tylko go podkręcają, a to dopiero początek.

Dalej znajdują się kolejne wyborne piosenki. W brzuchu wieloryba, Rybi Puzon, czy genialny Singapur. Każdy kawałek z osobna zasługuje na wspomnienie. Każdy wciąga i zostawia po sobie niezapomniane wrażenie. Ta płyta to majstersztyk. Genialne połączenie twórczości dwóch artystów - przez duże A - poskutkowało stworzeniem albumu na najwyższym poziomie. Jedyne co mi się w nim nie podoba, to, że się kończy. Wtedy muszę włączyć go od początku.

Zdecydowanie 5/5

niedziela, 20 maja 2007

Maroon 5 - It Won't Be Soon Before Long

Pamiętam, że Songs About Jane towarzyszyło mi przez całe lato, kiedy to się ukazało. I to nie tylko za sprawą częstych teledysków i szeroko rozwiniętej promocji. Wtargnęło do mojego muzycznego półświatka i zostało tam już na zawsze. Mam sentyment do tej płyty, kojarzy mi się wyjątkowo sympatycznie, chociaż nie słucham jej często,

O It Won't Be Soon Before Long dowiedziałem się zupełnie przez przypadek w dniu premiery. Rzecz jasna nie mogłem przejść obojętnie obok tej świeżutkiej produkcji. Podjąłem odpowiednie kroki i już po chwili miałem przed sobą płytkę.

To była moja pierwsza styczność ze wszystkimi piosenkami, nie słyszałem ich wcześniej tak, jak nie wiedziałem o zbliżającej się premierze. Dlatego bez problemu mogłem potraktować płytę jako spójną całość.

Inaczej - chciałem tak zrobić. Pierwsze kawałki są naprawdę fantastyczne. Myślę, że bez najmniejszego problemu powtórzą - a może nawet pobiją - sukces
This Love i Harder to Breath. Wpadają w ucho, są melodyjne i wesolutkie. Makes me Wonder z typowo popowym tekstem sprawia, że chce się iść przed siebie i patrzyć na świat z większym wyczuciem kolorów. Tuż zaraz jest kolejna perełka Little of Your Time, która to jest murowaną piosenką tych wakacji. A przynajmniej ich początku.

Dalej płyta nie zachwyca, za to trzyma swój poziom. Końcówka jak dla mnie jest troszkę w stylu
Coldplay, ale to już kwestia wyczucia. Im bliżej do końca, tym częściej myślę o zmianie płyty, chociaż nie jest to męczący odruch. Nie słucham takiego poprocka na co dzień, ale pierwsza połowa tej płyty znakomicie się nadaje do zmiany przyzwyczajeń. Całość jest dobra. Zwczyajnie dobra. Fanom Maroon 5 spodoba się na pewno. Różnorodna, skoczna i kolorowa.

3/5

Chris Botti - A Thousand Kisses Deep

Pierwsze moje spotkanie z Bottim miało miejsce przy okazji Lazy Hours. Na składance umieszczono kawałek o dosyć kiczowatym tytule The Look of Love, który to ani nie zachwyca ani też nie powoduje negatywnych reakcji. Ot prosta melodia, której chyba bliżej do delikatnego ambientu, mimo iż jazzowe wstawki są jak najbardziej słyszalne.

Podążając tropem tej piosenki dotarłem do całego albumu skąd ów kawałek pochodzi. Botti ma już na swoim koncie 8 wydanych płyt, współpracę z wieloma znanymi muzykami (Sting, Aretha Franklin, Chaka Khan, Betty Midler czy Bob Dylan) i duży talent, którym może sie pochwalić. Tworzy smooth jazz, czerpiąc inspiracje z Milesa Davisa.

A Thousand Kisses Deep to bardzo spokojna płyta, kojąca zszargane nerwy i dająca kilkadziesiąt minut prawdziwego relaksu. Jest delikatna i lekkostrawna. Dobrze wkomponuje się w ranek, po ciężkiej imprezie, jak i wieczór spędzony przy książce. Pierwszy utwór Indian Summer sprawia, że świat nabiera kolorów i staje się znacznie weselszy. Jak dla mnie jest to wyjątkowo sympatyczna piosenka. Tak samo jak w Back Into My Heart, gdzie Chris udowadnia, że trąbka nie ma dla niego tajemnic. Inne kawałki są równie delikatne. Mięciutkie, ale nie rozgotowane. Po prostu smakują.

A Thousand Kisses Deep to udany album. Jest dobrze wyważony, piosenki układają się w spójną całość i nie męczą. Sprawia radość i pozwala odpocząć w swoim towarzystwie. Jedyne co mnie drażni, to tytuły piosenek, ale to już chyba takie moje zboczenie.

mocne
3/5